sobota, 27 kwietnia 2013



Ech, weekendy bywają ciężkie i męczące gdy się ma w domu półtorarocznego szkraba z charakterkiem. Dzisiejsza sobota zaczęła się wczesnoporannym marudzeniem dobiegającym z córuninej sypialni, więc człowiek jak marzył o tzw grasse matinée (Justynka, przetłumacz!!) tak dalej sobie marzyć może a zrywać się z łóżka o siódmej w sobotę musi.

Wstałam jakaś połamana a dziecko jakieś rozkapryszone; w pierwszym przypadku to na pewno wczorajszy wysiłek na basenie, w drugim- te rosnące trzonowce. Na szczęscie ukochany jedyny wspaniały tatuś, który córunią zajmuje się lepiej i, cholera mam wrażenie, że wiecej niż ja (dlatego zastanawiam się czy przypadkiem matki jako najlepsi opiekunowie dzieci nie są przereklamowane), wybrał się zaraz z małą na poranny spacer. W domu zapanowała więc błoga cisza i przyjemny bezruch.

I co ja w tym czasie powinnam zrobić? Ano zaledz na łożu z maską na twarzy stosując oddechowe techniki relaksacji. Albo pomalować paznokcie u stóp, przecież już zaczyna się sezon. Lub tez pooglądać iTVN albo i nawet E-Entertainment dla przyjemnego odmóżdżenia, po ciężkich wysiłkach umysłowych w pracy.
Ale nie, ja, jako matka Polka, zarządzająca całym kiermaszem, zabrałam się za porządkowanie, zmianę pościeli, segregowanie prania, układanie umytych naczyń na pólkach itd, itp. I choć Monica (moja ukochana kolumbijska sprzątaczka, która z umiejętności sprzątania powinna mieć dyplom i na której polegać można jak na Zawiszy) ogarnęła cały dom zaledwie w czwartek, to już trzeba było jakieś okruszki z kąta wyodkurzać, jakieś swieże plamki zaledwie widoczne na podłodze zlikwidować.

Takie życie. Kurz w kątach zbiera się ciągle, nieustannie „łuszczy sie świat” (Tokarczuk tak napisała, ślicznie prawda?) a my z mopem i miotłą probujemy się temu przeciwstawić.
Zanim się obejrzałam, „moi” ze spaceru wrócili a ja nie zdążyłam nawet wypić zaparzonej herbaty. I od nowa w domu roległy się krzyki i śmiechy córuni, jej nawoływania, wieczne zajęcie, wieczne, ukochane zawracanie głowy.
Patrząc z miłością na tego 10 kilogramowego skarbka skakającego po mieszkaniu zamarzyłam, aby już jechać tą drogą, już znależc się tam:


W przepięknej, starej wioseczce normandzkiej trzy kilometry od morza, gdzie znajduje się dom rodzinny ukochanego i gdzie często spędzamy  weekendy i wakacje. Jedziemy tam już w środę i znowu nie mogę się doczekać. Tam, w ciszy przerywanej biciem zegara z kościelnej wieży i muczeniem krów z rolniczych dospodarstw nieopodal wypocznę, jak zawsze, na prawdę.

(zdjęcia z Wielkanocy, kiedy  wiosna dopiero zaglądała łaskawym okiem)






2 komentarze:

  1. Bardzo sie ciesze, ze nie tylko moje soboty wygladaja wlasnie w ten sposob :) Mysle, ze powinnysmy sie kiedys spotkac, aby wspolnie ponarzekac ;)
    Zazdroszcze domu w Normandii!!!!

    OdpowiedzUsuń
  2. z mila checia!! nie ma to jak wspolne narzekanie na piekne zycie :))
    dom-przystan w Normandii to rzeczywisci super sprawa dla osob mieszkajacych w Paryzu, bo mimo ze pogoda nieczesto tam dopisuje to Normandia jest w miare blisko i mozna tam jezdzic czesto i na krotko.
    kiedys jezdzilam na Laurowe ale to tyle kilometrow, ze z domu na Lazurowym Wybrzezu korzystalam tylko dwa razy do roku a teraz w Normandii jestem raz na miesiac.

    OdpowiedzUsuń