środa, 26 czerwca 2013


Jakoś przeżyłam, zarówno pierwsze dłuższe (aż pięciodniowe) rozstanie z dzieckiem jak i porażające upały Rzymu. I było warto.
To miasto zaspokaja natychmiast wszelki głód oglądania i zwiedzania. Co więcej, po pewnym czasie snucia się po nim z wyrazem podziwu  nie opuszczającym twarzy, człowiek zaczyna się stresować, że wszystkiego nie zdąży, że zapomni, że coś umknie jego uwadze, że przepełni mu się mózg, ze od oglądania tych wszystkich cudowności na raz nie wytrzymają oczy. Nie, zdecydowanie, do Rzymu trzeba jechać na dłużej niż weekend i spokojnie oddawać się okkrywaniu tego miasta przeznaczając sobie na każdy dzień tylko i wyłącznie jeden zabytek. 
A oto kilka zdjęć:

Z serii „zakwaterowanie”:



Okienko naszego pokoiku w rzymskiej żółtej kamieniczce (tam są tylko żółte, pomarańczowe i ceglaste) 

Okienko wychodziło na balkonik
Z balkoniku schodziło się po schodkach do tego oto ogródka. Wyjątkowe miejsce, naprawdę czuliśmy się jak mieszkańcy Rzymu. Jeśli ktoś się tam wybiera i nie ma ochoty na bezduszny hotel to chętnie podam kontakt. 





Z serii "widoczki i zabytki Rzymu":

Co to jest, każdy widzi. Tylko dziwnie wygląda ten motoryzacyjny zamęt wokół

Aniołek czuwa

A, tak zrobiłam zdjęcie bo podobny do mojego kolegi


Widok na Tybr z zamku Swiętego Anioła

 A tu coś, co wybitnie mnie poruszyło- posąg Giordano Bruno na Campo dei Fiori. Do tego stopnia, że nie mogłam mu spojrzeć w oczy; kamienna twarz tego filozofa-wizjonera, który przewidział istnienie kosmosu wydaje się tak wymownie zacięta, jakby nosiła w sobie cały tragizm jego historii. Dlatego, radosny skądinąd i pełen życia plac Campo dei Fiori uważam za najsmutniejsze miejsce w Rzymie.  

Tutaj zdjęcie brudku i bałaganu na Campo dei Fiori – właśnie skończył się targ. Właściwie śmieci zalegające ulice są normą na terenie całego Rzymu. Nawet to fajne, takie „południowe”.

Tłok na Schodach. Jak i wszędzie w Rzymie 

Wieczorne kolory nieba w popularnej dzielnicy San Lorenzo, gdzie popijając wino jedliśmy na tarasie antipasti.

Z serii "jedzenie":


Rzymskie śniadanie. Capuccino było przepyszne, ale croissanty mamy lepsze we Francji.

Gelato! I to spod fontanny di Trevi- czyli najlepsze w całym Rzymie. Na codzień nie jestem fanką lodów ale ten lód to było naprawdę coś.


Po powrocie okazało się, że moja córka dyskretnie przeistoczyła się z dzidziusia w małą dziewczynkę: ach te śmieszki, te piski, te podrygi. I że wcale tak bardzo jej mnie nie brakowalo. Mam wrażenie, ze woli swojego tate. (??)



środa, 19 czerwca 2013



Dziś w biurze, do którego wpadłam przemoczona od połowy w dół (po zaledwie jednym dniu upału nadciagnęły zapowiadane paryskie burze), szef coś do mnie mówi a ja się nie mogę skupić. Intensywnie myślę, nerwowo spoglądam na telefon.  Czy aby wszystko spakowałam? Czy mam chwytać za komórkę i dzwonić do Ukochanego bo może o czymś zapomniał? Ukochany uprzedza mnie i dzwoni sam. Tak, wszystko w porządku. Nie ma problemu, wszystko zabrał. Tak, dołożył ostatnie rzeczy do torby. Jeszcze tylko ją zamknie i wyjeżdżają. Już.


Moja Chris, moja córunia, moja dzidziunia maluteńka jedzie na wakacje do francuskich dziadków, z którymi zostanie przez cztery dni sama. Po raz pierwszy. Przecież trzeba było ja gdzieś umieścić, na przykład w zimnej i deszczowej Normandii, podczas gdy my, źli rodzice, będziemy się pławić beztrosko w upałach Rzymu, zajadając najlepsze na świecie gelato. Opychając się pizzą i pastą oraz pojąc bardolino lub chianti na tarasie restauracji z koloseum w tle. Włócząc się po cudnych ogrodach Villi Borghese.
Nie sądziłam, że rozstanie na czas przecież tak króciutki, będzie tak ciężkie, że przesłoni niemal całą radość z wyjazdu. Niesamowite i rozdzierające są emocje towarzyszące macierzyństwu. Jakby wszystko pomnożone przez conajmniej dwa. Smutek, niepokój, szaleńcza tęsknota od pierwszego momentu rozstania, niepewność. A może nie jechać? Wszystko odwołać? Zostać i tulić ocalone przed potencjalnym niebezpieczeństwem pisklę do piersi przez całą noc?
Chodzę po biurowym tarasie i gryzę paznokcie, aż dziwnie patrzy na mnie kot –przybłęda.
Nie, trzeba się wziąć w garść. Odciąć pępowinę. Na tym wyjeździe skorzystają wszyscy. Córunia- spędzi miły czas z dziadkami i kuzynostwem z daleka od smrodu i smogu wielkich miast, rodzice- odpoczną, przypomną sobie zamierzchłe czasy sprzed córuni, kiedy wypady, wyjazdy i zwiedzania były na porządku dziennym. Jak to było w sumie niedawno...

Wylatujemy w piątek rano.  




sobota, 15 czerwca 2013




Odkąd mieszkam po zachodniej stronie Paryża, każdego roku kiedy wiosna już na dobre się tu zadomowi, mam wielką ochotę jechać do znajdującego sie nieopodal miasteczka Louveciennes. Miasteczko to przeurocze posiada wiele zalet (marzy mi się kiedyś kupno domu tutaj albo w ścisłych okolicach) a zwłaszcza tę, że mieszkała w nim Anais Nin.
Wsiadam więc w samochód i jadę. Parkuję pod niegdysiejszym domostwem „amerykańskiej powieściopisarki” jak głosi tablica zamieszczona na jego murze, i oglądam, podglądam, przechadzam się. Choć Anais wyprowadziła się dawno, głowę daję, że można tam jeszcze poczuć jej obecność.  Niesamowity klimat.




Moja fascynacja postacią Anais Nin jest szczególna. Z jej prozy przeczytałam w całości jedynie „Szpiega w domu miłości” i to głownie dlatego, że uznano iż ta krótka powieść jest niemal autobiograficzna.  Z erotycznej „Delty Wenus” skubnęłam tylko początki kilku opowiadań, których styl pisarski, choć zawartość śmiała a miejscami szokująca, zbytnio jak dla mnie trącił myszką. Z największego, długiego jak jej życie, dzieła Anais- wydanych w siedmiu tomach „Dzienników”, znam jedynie nieliczne fragmenty.
 
Ulica Montbuisson, na której znajduje się dom
 Gdzie leży pies pogrzebany? Co skłoniło mnie do przekopania internetu w poszukiwaniu informacji o tej z jednej strony niepozornej, z drugiej obdarzonej niesamowitą charyzmą kobiecie, nie do końca utalentowanej literacko (uznaje się za prawdziwego pisarza tego, kto potrafi nie tylko ładnie opisywać swoje doświadczenia ale  na podstawie tych właśnie doświadczeń wymyślać historie fikcyjne) a wywierającej ogromny wpływ na środowiska artystyczne tamtych czasów, pruderyjnej a piszącej śmiałe opowiadania erotyczne, miłej żonki wydającej przyjęcia dla szefostwa męża w domku na przedmieściach a jedocześnie głownej postaci seksualnego wyzwolenia kobiet, ze zdjęć wyglądającej na niezbyt ładną a uznawanej za piękność, łamaczki serc i bigamistki, zakompleksionej córki niekochającego ojca, która to ojcowskie serce podbija na dobre ( i niekoniecznie w niewinny sposób w jaki może rozkochać w sobie ojca jego własna córka) kiedy skończy lat trzydzieści? 






Jeden z licznych starych domów na przepięknej ulicy Montbuisson. 
Ten akurat zamieszkany już tylko i wyłacznie przez przyrodę.
Tu chodzi właśnie o te kontrasty. Całe życie tej kobiety składa się z kontrastów, nieprzystających do siebie elementów, skrajności. Tak bardzo chciałam je zrozumieć, że czytałam biografie  Anais, tej o której pisano „wielka pisarka drugorzędna” i  „największa z pisarek najmniejszych”. I mimo tego ciągle nie rozumiem.

Anais bowiem żyła inaczej. Zdradzała mężą z kochankiem (Henrym Millerem) a kochanka z innym kochankiem (Gonzalo Moré), cały czas żyjąc z mężem, który niczego się nie domyślał. W tym czasie przez jej życie przewijali się też inni mężczyźni. Potrafiła utrzymać tę sytuację w sekrecie przez lata, wynajmując na koszt męża pokoje hotelowe, barkę na Sekwanie, która służyła jej nie tylko do  „spokojnego tworzenia” (jak sądził jej mąż Hugo Guiler) ale głównie do spędzania bardzo romantycznych wieczorów. No dobrze, to jeszcze ok, to już widzieliśmy u Simone de Beauvoir i jej amours contingents.

Anais grała rolę przykładnej żony oraz łudziła kochanków, dając każdemu z nich powody do wiary, że zostawi dla niego męża i pozostanie z nim na zawsze. Pieniądze na utrzymanie obu panów, którzy mienili się szczytnym mianem artystów (w przypadku Henry’ego Millera akurat słusznie) pracą zarobkową nieskalanych, szły często z kieszeni nieświadomego niczego męża Hugona, amerykańskiego bankiera. Tu akurat już nie bardzo rozumiem.

Mistrzowsko nakręcony film „Henry&June”
 na podstawie jednego z dzienników Anais. Bardzo polecam.
No nic, przyszła druga wojna i kres paryskich przygód Anais- w Europie robi się niebezpiecznie. ”Wierna” mężowi, wraca z nim do Ameryki.
W Nowym Jorku poznaje w windzie Ruperta Pole. Ma wtedy lat czterdzieści cztery, on jest od niej o szesnaście lat młodszy. Tę miłość od pierwszego wejrzenia przeżywa Anais również w całkowitym sekrecie przed mężem. Co więcej, tym razem o istnieniu mężą nie wie nawet kochanek. Po kilku latach kursowania między Nowym Jorkiem a Kalifornią, gdzie mieszka Rupert, niby w podróżach „do przyjaciół”, Anais pod presją jego rodziny wychodzi za mąż bez rozwodu. Ma teraz dwóch mężów w dwóch róznych stanach USA. Tego nie rozumiem zupełnie. Jak ona to zrobiła, jak utrzymywała taką sytuację przez lata?
Z jaką świadomością nawoływała kobiety do wyzwolenia się ze szponów małżeńskiej rutyny, do tego, by brały z niej przykład i nie wahały się żyć inaczej, podczas gdy przez całe jej życie za tę jej wolność, barkę na Sekwanie, imprezy, podróze, płacili, nieświadomi niczego, obaj jej mężowie?
Jak się czuła gdy na przekór wszystkim (zarówno mąż Hugo Guiler, który całkiem naturalnie przypisywał sobie ojcostwo, jak i prawdopodobny ojciec dziecka Henry Miller, pragnęli, by je urodziła) dokonała aborcji w szóstym miesiącu ciąży, wydaliła martwy płód-dziewczynkę, której się dokładnie przyjrzała i poświęciła kilka linijek swojej tworczości?
No i jak , po prostu jak to się stało, co siedziało w jej głowie że, w wieku lat trzydziestu czterech, nawiązując ponownie kontakt z własnym ojcem, cholerycznym katalońskim kompozytorem Joaquimem Ninem, uwodzi go i dokonują wspólnie aktu kazirodztwa? Romans z ojcem również trwa przez jakiś czas.

Zakłamanie Anais wydaje się olbrzymie a jej życie w tym zakłamaniu nieprawdopodobne. Do tego dochodzi pruderyjna matka, której obecność i dobre zdanie o córce bardzo się dla Anais liczą. Gdy wychodzą jej pierwsze tomiki, pisarka uspokaja zszokowaną rodzicielkę kłamiąc, że na ich zawartość składają się historie ludzi, którym robiła psychoanalizę pracując z psychiatrą Otto Rankiem (który, nota bene, zaliczał się do grona jej kochanków) aby czasem matka nie myślała, że zrodziły się one w głowie jej córki.  


Nie rozumiem i mogę się tylko domyślać, że w całym tym bałaganie Anais rozpaczliwie szukała siebie, stwarzając coraz to nowe komplikacje. Nawarstwiające się kłamstwa były rodzajem ochrony najbliższych przed cierpieniem, które spowodowałyby u nich jej wybryki. Prawdopodobnie należała do ludzi, którzy nie potrafią żyć ustalonym przez społeczeństwo torem, a w jej czasach w przypadku kobiet było to wręcz niedozwolone i niemożliwe. Ale ona nie potrafiła inaczej, jej „demony” były silniejsze od niej samej. A może nawet nie starała się im przeciwstawić? Część jej dzienników, które zresztą nieustannie przepisywała i poprawiała aby stworzyć jak najlepszy obraz swojej osoby, wydała dopiero po śmierci matki. Prawowity mąż Hugo Guiler dowiedział się o istnieniu Ruperta Pole dopiero po śmierci samej Anais! A dożyła ona słusznego wieku lat siedemdziesięciu trzech.


W taki to sposób postać Anais jest sprzeczna sama w sobie a jej życie tylko tę sprzeczność potwierdza; zbiegiem hisotrycznych przypadków ta, która nigdy nie miała do końca odwagi na rzeczywiste wyemancypowanie się spod mężowskiej protekcji i zdobycie upragnionej prawdziwej wolności bez uciekania się do zdrad i kłamstw, stała się główną bohaterką feministek i ruchów wyzwolenia kobiet w Ameryce lat siedemdziesiątych. Jako pierwszy człowiek rodzaju żeńskiego miała odwagę nie tylko prowadzić życie składające się z poszukiwań własnej satysfakcji (seksualnej i innej) ale również o tym pisać. Nie jestem pewna, czy my, kobiety żyjące w dzisiejszej Europie jesteśmy w stanie zrozumieć sens działań Anais Nin, dzięki którym możemy aspirować do tej wolności, o której ona zawsze marzyła, bez większych problemów

A dom w Louveciennes stoi, piękny, stary, ozdobiony pamiątkową tablicą. Dziś jest zamieszkany więc
wstęp do niego naturalnie zabroniony. Stojąc pod jego oknami słyszę dochodzący z jednego z pokoi
płacz niemowlęcia. Duch Anais snuje się wraz ze mną przed zamkniętą bramą.  

Copyright Anais Nin Trust






wtorek, 11 czerwca 2013




Wymarzony domek w środku miasta?
Czerwiec to miesiąc kwitnących róż, które oblepiają na kolorowo mury, wychylają się zza ogrodzeń w dzielnicach domków na paryskich przedmieściach. Napatrzeć, nazachwycać się nie można. Co dom to krzak róży, obfity w urokliwe kwiaty. Postanowiłam, że niedługo i ja będę mieć dom z krzakiem róży, aby każdy przechodzący mógł napawać się urodą czerwcowego świata.
A na róże najlepszy jest paryski park Bagatela (Parc de Bagatelle) z jego rosarium  z wszelakimi odmianami tego oklepanego niby kwiatu, który jednak zawsze zachwyca i nigdy się nie nudzi. Szkoda, że troszkę się spóźniliśmy w tym roku, bo wstęp do Jardins de Bagatelle jest bezpłatny przed sezonem…


 





czwartek, 6 czerwca 2013


Nie wiem jak Wy ale ja, odkąd stałam się stateczną prawie-żoną i matką, zaczęłam troszeczkę obawiać się o swoją wieczną młodość. I dalej kupować maseczki, peelingi, mleczka i serumy.  Jakoś wcześniej coraz szybciej posuwające się dojrzewanie mojej skóry nie robiło na mnie wrażenia. A może po prostu jeszcze nie było widać?
A w ogóle, z tą wieczną młodością. Kto i kiedy zadecydował, że starzenie sie jest złe ?? Ale to temat na osobną notkę, którą na pewno kiedyś napiszę. Tymczasem polecam na ten temat wpisik tej przemiłej pani.
Tak więc nazbierało mi się kosmetyków, kremów na każdą część ciała, a każdy jeden, po opisach na opakowaniach sądząc, w skutkach lepszy i cudowniejszy od drugiego.
Całe szczęście, że moja polska przyjaciółka wróciła wtedy z kilkudniowego pobytu we wspaniałym miejscu na Kaszubach, gdzie odbywają się pokazy, szkolenia i porady dotyczące prowadzenia trybu życia BIO. Rozmawiając z nią przez komunikator dowiedziałam się co nieco, resztę zaczęłam zgłębiać sama, szperając po necie i zaopatrując się w ekologiczne gazetki bowiem temat ten bardzo mnie zainteresował.


Naturalia w blaskach wiosennego słońca skąpana
No i już teraz za nic nie chcę na żadnym kawałku skóry mojej, mojego dziecka a nawet mego Ukochanego, kremów innych niż te kupione w tym, albo tym sklepie. Naturalię, na szczęście, mam całkiem blisko domu, więc często wpadam tam choćby tylko po przepyszną bagietkę na zakwasie, taką ciężką, p r a w d z i w ą. Bo o pieczywo bez spulchniaczy i o dobrym smaku prawdziwego chleba w naszych czasach coraz trudniej.
W Naturalii, prócz bagietki (a rodzajów chleba jest tam wiele), można dostać niemal wszystko. Jedzenie, picie, kosmetyki, probiotyki i proszki do prania. Na dobra sprawe możnaby kupować tylko tam. Ale że jest trochę drożej niż w Leclerku, a i pożywienie « bio » nie jest mego Ukochanego ulubionym (nie wie co traci, ja ubóstwiam te wszystkie amarantusy, pestki dyniowe, kiełki, orkiszowe kasze, mleczka kokosowe i suszone cranberry) to na razie nabywam tam niektóre produkty głownie dla siebie i dziecka. A nabardziej lubię nurkować w rejonie kosmetyków. Można znaleźć naprawdę wszystko, od odżywek do włosów po kremy do biustu. W ciąży, nie chcąc okładać głowy chemią, kupowałam tam ekologiczne farby do włosów. Dzisiejszy rynek bio jest rozległy i bardzo rozwinięty. Marki znaczone « ekocert » produkują naprawdę dobre, skuteczne w działaniu kosmetyki, wiem bo wyprobowałam na sobie samej. Ostatnio kupiłam nawet samoopalacz bio (jestem osobą, która unika wystawiania się na słońce) i jest rewelacyjny. Już nigdy nie wrócę do ekskluzywnych kremów z perfumerii, jakiekolwiek by one nie były w zapachu i dotyku. Dla zainteresowanych tu oto artykuł o ich przeciętnej skuteczności i bardzo chemicznej zawartości, mogącej uczynić więcej złego niż dobrego naszej skórze.  Bo choć parabeny już  mniej więcej wyeliminowano (choć nie we wszystkich produktach !), to jeszcze zostało mnóstwo dozowolonych świnstw w kosmetykach, uwierzcie mi, dowiadywałam się.


Regały wprost uginają się pod naporem różnorodności
A tam gdzie puste miejsca to dlatego, że wykupione
No i oczywiście domowe maseczki. Wszystkie inne powedrowały do kosza. I tak mam nadzieję dotrwać w młodości do wieku podeszłego, bo choć wygląd jest dla mnie ważny, to przecież najważniejsze jest pozostanie młodą duchem J