A w niedzielę, aby tradycji z mego dzieciństwa stało się
zadość, uczyniłam ciasto. Cóż piękniejszego od smakowitego zapachu ciasta
roznoszącego sie po domu w niedzielne wczesne popołudnie? Cóż bardziej
przynoszącego na myśl ciepło i stabilość domowego ogniska?

W misce zmiksowałam jajka (całe
trzy) i 150 gram cukru, do białości, rzucając okiem na carambarowo-mleczną
mieszankę i od czasu do czasu mieszając w niej drewniana łyżką, aby nie
przywarło.
Zapach rozniósł sie niesamowity.
Tych, ktorzy znaja carambary z pewnością to nie zdziwi- mleko, karmel, sama
słodycz do wąchania i oblizywania cieknącej ślinki.
Potem to już łatwizna: do
mieszanki jajek i cukru trzeba było dołożyć 150 gram rozpuszczonego w
mikrofalówce masła (chyba, że zapobiegliwi wyjmą je już dzień wcześniej z
lodówki i położą przy kaloryferze), 150 gram mąki i jedną trzecią torebeczki
proszku do pieczenia. Mnie się chyba nawet sypnęło troche więcej...
Można (przed pieczeniem) na
wierzch położyć kilka pokrojonych w drobinki carambarów ale jest ryzyko, ze
przy krojeniu zrobimy krzywdę sobie lub blatowi kuchennemu (jak wiadomo
carambary są strasznie twarde) a pokrojone kawalątka opadną podczas pieczenia
na samo dno i skleją nam ciasto z blachą lepiej niż super glue.
A potem to już tylko smakować,
degustować! Można zacząć od samego zapachu, zanim wyjmiemy ciasto z piekarnika,
bo zapach ten obiecuje wiele.
Smacznego!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz