czwartek, 30 maja 2013


Deszcz oczywiście w najlepsze pada sobie dalej wobec tego proponuję, aby francuski  tegoroczny maj przechcić na marzec. Ja, pomiędzy zajęciami takimi jak szykowanie się do pracy, dojeżdżanie do pracy, praca, powrót z biura do domu, zajmowanie sie córusią, spożywanie kolacji przyszykowanej przez Ukochanego (na szczęście odpada mi obowiązek gotowania), spędzanie wieczorów z Ukochanym (te wieczory mijają zdecydowanie za szybko) i padanie spać około jedenastej aby obudzić się o siódmej przy dziwacznej muzyce radia FIP (uwielbiam te pobudki- nigdy nie wiadomo jaki zmyślny kawałek akurat się trafi) i rebelote, rozmyślam sobie na temat mojej przeszłości i lat młodzieńczych. Z tego, co mi jeszcze w pamięci świta , było to pasmo ekscytacji, lata wolności i bezkarności totalnej. A jaka ja byłam wtedy twórcza!
Dziś to nie to samo. Myśli już nie układają się same w słowa jak kiedyś. Wigor już nie ten. Pomysłow jak na lekarstwo. Nawet bloga pisze mi się niemal ciężko, mnie, która pisać uwielbiałam do tego stopnia, że miałam piątki nawet z najtrudniejszych rozprawek i wypracowań. Nie mówiąc o późniejszej twórczości do szuflady, która spotkykała się z uznaniem czytających i którą muszę kiedyś utrwalić na jakimś twardym dysku. Ech, zdarza mi się myśleć, że będąc matką, mając własną rodzinę, żyję życie kogoś innego, nie moje własne.

A potem córunia Chris, która uczyniła mnie mamą, dzięki której miałam zaszczyt zostać rodzicem, wita mnie z radością kiedy przyjeżdżam do niani, i wszystkie te myśli znikają. I przypomina mi się moja szalona ciotka-dewotka mówiąca o różnych etapach egzystencji gdy ja, nastoletnia, martwiłam się idiotycznie, że sie starzeję: „życie się nie kończy: ono sie z m i e n i a”. I cała tęsknota za tym, co było, co być jeszcze mogło, roztapia się w uśmiechach: moim do Chris i jej, w odpowiedzi na mój.


Pod spodem kilka zdjęć wiosennych, kamiennych murków normandzkich. Bo tak teraz sobie szczęśliwie żyję: córcią, rodziną, wyjazdami do normandzkiego domeczku francuskich dziadków Chris. High life, quoi! J


Iryski. Widząc je czuję, jak się kleją do zębów.
Bujnie rosnące bratki, których nikt nie kradnie na bukiety.
A tu? niespodzianka!!



wtorek, 28 maja 2013


Deszcz pada, brzydkiej pogodzie nie ma końca, siedzę z pracy i boli mnie wrzodek na żołądku, mnie, zazwyczaj zdrowego jak ryba człowieka.
Naprzeciwko usadzono Victoire, naszą młodziutką stażystkę. Dłubie sobie coś w tym ich programie dla architektów.
Nie zdążyłam jej jeszcze poznać, na razie wymieniamy codziennie jedynie po kilka zdań, każda z nas pogrążona we własnej pracy na ekranie komputera. Ona chyba traktuje mnie jako osobę o wiele starszą od siebie, taką « panią », a mnie się z kolei zdaje, że tyle lat co ona (koło dwudziestki) to ja miałam dosłownie wczoraj.
Jest przemiła i młodzieńczo świeża, ani ładna ani brzydka, jeszcze po dziecinnemu okrągła, jak dziewczynka, która powoli wyrasta z otyłości, na którą cierpiała w dzieciństwie. Wiem, że pochodzi z bardzo bogatej rodziny tych Paryżan co mieszkają w olbrzymich apartamentach pod wieżą Eiffla po których biegają pokojówki w fartuszkach. A zupełnie po niej nie widać. Żadnej różnicy w zachowaniu, żadnej oznaki zewnętrznej. Nie wiem, może powinna chodzić w futrze i na staż przyjeżdżać własnym porschem?  Może pojawiać sie codziennie rano uczesana przez fryzjerkę i fachowo pomalowana jak Kim Kardashian ? Epatować czerwoną podeszwą Louboutina i torebką drogiej marki zadzierając nosa ?
Nic takiego nie następuje. Victoire jest normalną dziewczyną, stażystką nie różniącą się od innych studentek. I z czego to wynika ? Podejrzewam, że z braku konieczności ani potrzeby udowadniania czegokolwiek komukolwiek. Z wrodzonej klasy, występującej od pokoleń w środowisku sytuowanej burżuazji, w jakim przyszła na świat. I również na pewno z francuskiego stylu wychowywania dzieci- rodzice, chociażby mieli nie wiem ile, nie d a j ą, oni pomagają minimum, tak aby potomek doszedł do czegoś w życiu niemal sam. Dziedziczenie większych sum odbędzie się nie wcześniej jak po ich śmierci.

To takie luźne paryskie rozważania. A do nich dodam bardzo paryskie zdjęcia robione przeze mnie ostatnio z okna samochodu. Było takie piękne światło! 






koronki wiezy eiffla




















niedziela, 26 maja 2013



Dzisiaj Dzień Matki. Jestem matką więc to też moje święto, zabawne, jeszcze chyba nie do końca zdaję sobie z tego sprawę. W końcu Chris, moja córusia jest na świecie troszkę ponad pół roczku.

No właśnie, jestem matką, ten blog to blog „matki Polki” a o córuni piszę bardzo mało. Dlaczego? Czyżbym należała do tych kobiet, którym macierzyństwo zajmuje tylko część serca? Które nie wiedzą co znaczy się dla potomstwa „poświęcać”, nie rozumieją  gorących zapewnień innych matek „ja sobie życia bez mojego dziecka nie wyobrażam” bo bardzo dobrze pamiętają wspaniały smak tej wolności z czasów, kiedy ich pisklę nie istniało nawet jeszcze w planach i wyobrażeniach? Które dobrze wiedzą co by zrobiły z wolnym czasem, gdyby dzieci nie miały, przecież jest tyle ciekawych zajęć i możliwości!

Moja córunia jest wspaniała, potrafi tańczyć, śpiewać, rozumieć (i prawie mówić!) w dwóch językach, zjeżdżać sama na dużej zjeżdżalni, nie chce jeździć w wózku i wszędzie biega sama, jest żywa i ciekawa świata jak młode zwierzątko. Moja córunia, odkąd się pojawiła, jest najważniejszą osobą w moim życiu. Nie znam zasad wychowywania dzieci, odrzucam wpajanie dobrych manier tresurą, kalendarzyki według których trzeba uczyć określonych rzeczy w określonym wieku, moim jedynym celem jest aby wyrosła na szczęśliwą dorosłą. Chcę jej tłumaczyć życie. Pokazać, jaki to piękny podarunek.

Dostałam od córusi mój pierwszy w życiu prezent na Dzień Matki - dekoracyjną laurkę robioną zapewne przez panie animatorki z zabaw w imieniu każdego małego uczestnika. 

Jesteś dla mnie najwspanialszym prezentem na Dzień Matki, Córuniu. Dziekuję, że jesteś.


środa, 22 maja 2013



Pada pada a kiedy przestaje padać i wychodzę nareszcie na biurowy taras aby zaczerpnąć powietrza w płuca, ogarnia mnie chłód tak nieprzyjazny, że szybciutko się cofam do wnętrza i wracam do moich dokumentów i papierów. I świat jakiś poszarzały zamykam za oknem- deszcz usilnie stara się zetrzeć barwy odrodzonej już na dobre po zimie przyrody.

A miałam sobie w maju, podczas przerw w pracy, pić na tym tarasie kawę. Można by nawet pracować na zewnątrz, bo jest gniazdko do podłączenia laptopa. Miałam sobie wychodzić i się relaksować, rozprężać  w cieple wiosny pokurczone mięśnie, ja- wieczny zmarzluch.  Wietrzyć wytężony od rana umysł, przestawiać  go na chwilę z toru wysokich obrotów na niższe częstotliwości. Takie piękne plany miałam.

A tymczasem pada, deszcz bębni w drewniany stół ogrodowy a po jego blacie suną ożywione wilgocią ślimaki. Czy nie jest im aby za zimno? Zostawiają po sobie podłużne odchody. Taką mam w tym roku wiosnę a do uczczenia jej- czarne wstążki ślimaczych kupek.


niedziela, 19 maja 2013



Jeśli ktoś chciałby sobie zrobić fibroskopię we Francji (ze względów oczywiście zdrowotnych a nie jako zachciankę), to polecam. Nic nie boli, wszyscy wokół sa przemili i jeszcze do tego można sobie chwilę odpocząć. Zabieg trwa może z 5 minut i zaraz też wybudzamy się z narkozy, ale jedziemy na noszach dodrzemać sobie spokojnie na szpitalnym, szeleszczącym sterylną pościelą łózku. Jak już dadzą dospać to wjeżdża taca z czymś na ząb, a wcześniej nawet uzgadniają, czy do picia wolisz kawę, herbatę a może, madame, chocolat chaud? Wszystkiego raptem trzy godzniy i do domu.

W moim przypadku okazało się, że dobrze że zdecydowałam się na zabieg (mimo sceptycznego spojrzenia mojego lekarza rodzinnego) bo, jak powiedział przemiły doktorek gastro-enterolog mający zaszczyt zaglądnięcia do mego żołądka, okazało się, że mam małego wrzodka (petit ulcère, jak miło). I trzeba będzie leczyć ale oczywiście to nic groźnego. Skąd u mnie wrzód na żołądku? Czyżbym już doszła do tego stopnia życiowego stresu?

W każdym razie nawet ten niezbyt ciekawy finał całej historii z fibroskopią, którą ogólnie będę wspominać raczej miło, nie zaćmił mej radości z pewnego powodu. Otóż, widząc mój niepokój przed zabiegiem, Ukochany wpadł na wspaniały pomysł pomysł wyjawienia mi co dostanę od niego na urodziny (za ponad miesiąc), a co miało pozostać sekretem i niespodzianką aż do jour J. Okazało się, że w moje urodziny.... JEDZIEMY NA DŁUUUGI WEEKEND DO RZYMU!!! Od piątku rana do poniedziałku!

Ofiarowanie komuś wyjazdu gdzieś jest chyba jednym z najbardziej oklepanych a jednoczesnie największą radość sprawiającym prezentem. A do tego ja jeszcze nigdy nie byłam we Włoszech, a w Rzymie tym bardziej. Pośród wielu miast Europy, do których kiedyś zawitałam, nie znalazła się nigdy stolica Włoch, ba, ja nawet nigdy konkretnie nie planowałam tam jechać.  Może czekałam na odpowiedniego towarzysza podrózy?  Bo przecież Rzym  trzeba, no po prostu trzeba zobaczyć. Bezsprzecznie. Stąd więc ma radość i jeszcze jednen powód do szczęścia.


W Rzymie będziemy zwiedzać, będziemy wolni (jedziemy tylko we dwoje, tak dawno nie wyjechaliśmy w żadne nowe miejsce!, córcia zostanie z francuskimi dziadkami), będziemy jeść  pizzę i makaron, pić espresso i  włoskie wina do kolacji! I choć przeczuwam tę zwierzęcą tęsknotę za córką, która z pewnością opanuje mnie już na lotnisku, to mam zamiar spędzić w Rzymie wspaniały kawałek czasu. Może nawet wcześniej zdązę obejrzeć filmy Felliniego aby się wczuć w sytuację.




piątek, 17 maja 2013



Siedzę sobie tutaj, w domku, sama bo wszyscy poszli, obudzona od 6 rano więc półśpiąca, w piżamowym t-shircie jak nidgy i w rozciągnietych dresach. W tle telewizja śniadaniowa po polsku w  iTVN ustala normy życia,tendencje i style. Ona plus kolorowe magazyny.
Dlaczego nigdzie dzisiaj nie poszłam? Bo tak sobie wyczekuję do poludnia, kiedy to mam się udać na zabieg fibroskopii, przed którym po raz pierwszy w życiu zostanę poddana znieczuleniu z calkowitą anestezją. Tak podobno lepiej, przełyk się nie napina pod wplywem wprowadzanej tam „grubej rury”, a ja tylko sobie przysnę na chwilę i obudzę sie zaraz, jak w podróży pociągiem. Na zabieg zdecydowałam się z powodu dziwnych, nie przechodzących pobolewań żoładka, odczuwanych często przez kilka ostatnich miesięcy. Mimo, że podejrzewam iż są niegroźne, spowodowane stresem, to kiedyś czytałam bloga Joanny gdzie dowiedziałam się, że czasem lekkie bóle kończą sie ciężką chorobą. A ciężka choroba kończy się ... końcem wszystkiego. I co wtedy? Przecież nawet nie chodzi o siebie: dziecko musi mieć matkę. Angelina by mnie zrozumiała. (A propos, właśnie w wyroczni „Dzień dobry TVN” mówią o sprawie piersi Angeliny, przytaczając niestosowne komentarze, które pojawiły się w gronach polskich polityków i celebrytów. Boże, dlaczego mojemu narodowi tak bardzo brakuje klasy!...)

FOOL PEPS
Sok z pierwszym dziełem mojej córeczki w tle
A bloga Joanny swoją drogą polecam. Póki jeszcze jest w sieci.

Zjeść to może nie, bo zgodnie z poleceniem anestezjologa napchałam się porządnym śniadaniem przed 7 bo potem już nic a nic aż do zabiegu!!, ale napić to bym się napiła. Kawki?...może ale najlepiej herbatki. Zielonej, w dużym kubku. Albo soku z pomarańczy, tak świeżego że az troszkę cierpkiego...Ziółek też, słynnej francuskiej tisane . Chociaż kilka łyków wody....
Nic a nic. Lyknęłam więc ten bromazepan przepisany przez anestezjologa, który zauważył lęk przed narkozą w moich oczach, a ja naprawdę lękam się rzeczy niewielu. Za chwilę zacznie mi się pewnie mienić w oczach i zaleje mnie spreparowany chemicznie w moim mózgu spokój i już nic do napisania nie przyjdzie do głowy.

Do zobaczenia więc po, blogusiu.



wtorek, 14 maja 2013



Mimo, że sobie obiecuję, że już nie, już wystarczy, regularnie i z dość dużą częstotliwością kupuję ubrania. Jak robot, jakby mnie zaprogramowali na węszenie i wyłapywanie z nieskończonej liczby towarów w nieskończonej liczbie butików coraz to nowych szmatek. A przecież „przechodziłam koło tego sklepu  całkiem przypadkiem i wpadłam tylko na chwilę, żeby pooglądać”. Zawsze kończy się na zakupie, który wypycha mi torbę gdy wychodzę, czy to dla mnie, czy też dla córuni. Ukochanemu też kupuję ale znacznie rzadziej bo wiem, że jemu oprócz dobrych garniturów, koszul i gustownych krawatów niewiele potrzeba, a to wspaniale potrafi sobie dobrać sam.
Nie, już naprawdę nie będę. Co się ze mną stało? Przecież kiedys nie pasjonowałam się tak bardzo kupowaniem ubrań. Poza tym jeszcze tak niedawno nosiłam naprawdę inne, młodzieżowe ciuszki. Nie cierpiałam grzecznych kardiganów, zgrabnych półbucików, delikatnych deseni, u mnie kiedyś musiały być zdecydowane kolory, fasony pełne charakteru, oryginalne kroje, które wynajdywałam gdzieś tam raz na jakiś czas, nabywałam i miałam spokój.

Na przykład obecnie: czy ja kiedyś przestanę znosić do domu  ubrania w kolorze, który jedna niegdysiejsza moja koleżanka nazwałaby wdzięcznie: srakopisiastym? Przez ostatnie tygodnie nakupowałam bądź nazamawiałam więcej niż kilka sztuk w łososiach, brudnych różach, zgaszonych różach, kremach itp.
A jeszcze tak niedawno, prawie wczoraj, pamiętam jak dziś, ta sama koleżanka zasugerowała: czy Ty nie powinnaś się nosić jak Carla Bruni? (całkiem świeża, wówczas, prezydentowa). Powiedziała mi, mnie się wydaje, że do Ciebie ten styl bardzo pasuje. Wyśmiałam ją, gdzie tam ja, takie czółenka, takie bluzeczki, takie sweterki narzucane na ramionka, i te kolory jakieś nijakie, rozmyte, to nie dla mnie, ja tu czerwona kurtka, żólta bluza i dzins. No, chyba, że trafiła się jakaś warta świeczki okazja, (najczęściej była to randka J) wtedy wyjmowałam z szafy „gruby kaliber” czyli eleganckie, proste sukienki i buty na wysokim obcasie.
A tu dzisiaj co? Przeglądając się rano w lustrze widzę na sobie te sweterki nijakie rozpinane, te buty na płaskim, te kolory, bury róż, szary róż, grzeczne odcienie kobiety żony i matki niewyrózniającej się niczym z tłumu kobiet żon i matek. 35 lat na karku, powoli wsiąkam w tło, się starzeję.

niedziela, 12 maja 2013


Minęły piękne chwile nicnierobienia i odpoczynku, wróciliśmy do siebie. Udało nam sie uszczknąć trochę majowego słońca ale nie ciepełka, bo bezlitosna Normandia, jak to ona, owiewała silnym, zimnym wiatrem. Był więc czas na przechadzki i oddychanie świeżym powietrzem ale również czas na pozostanie w zaciszu domu i spoglądanie przez okno na siąpiący deszczyk lub falujące na wietrze korony wysokich drzew. O obfitych obiadach i kolacjach z rodziną dalszą i bliższą, zakrapianych winami i szampanem, od których zawsze po przyjeździe daję odpoczywać moim biednym wnętrznościom pochłaniając jedynie lekkie pokarmy, nie będę wspominać, gdyż są one we Francji, na wizytach u bliskich, oczywistością.

Córcia się wybiegała po trawie, za piłką, psem i kotem, ja szukałam kolorów. Oto rezultaty:

Samotny tulipan-samosiewek, królujący wspaniałą żółcią 
nad biednym, banalnym mleczem....
W grupie raźniej a i większe wrażenie się robi :) 























Nazwy tego krzewu, rodzącego tak wspaniałe kwietne obłoki nie znała nawet właścicielka domu. Szary kolor budynku tylko podkreśla ten przepiękny kolor. Czy to kobalt, czy też może szafir?....


Poza tym pochłonęła mnie całkowicie zupelnie przypadkowo uzyskana książka: „Chmurdalia” Joanny Bator. Bardzo ja polecam chociaż chyba lepiej byłoby przeczytać najpierw jej „Piaskową górę”, której „Chmurdalia” podobno w zamierzeniu była przedłużeniem. Tu ciekawy artykuł na temat autorki, która wydaje się być naprawdę warta zainteresowania i już się zastanawiam, czy lepiej zamawiać jej książki w formie ebooków czy tez lepiej tradycyjny papier i przesyłka kurierem (zarówno merlin jak i taniaksiazka.pl przesyłaja za granicę bez problemu po niskich kosztach). Jej opowieści tak bardzo przypominają mi to, co znam, w czym wyrosłam, rozpoznaję w nich ludzi, którzy kiedyś mnie otaczali, rzeczywistość, która wtedy wydawała się jedyną, życie tak dobrze znane a tak dalekie, odległe jakby „dawno i nieprawda”. Niesamowite uczucie, naprawdę.

wtorek, 7 maja 2013






W samym środku normandzkiej wioseczki, do której jeżdzę, stoi stary kościółek.
Mimo, ze mszy nie odprawia się tam od śmierci ostatniego księdza w 2000 roku, to jest on zadbany i otwarty dla tych, którzy pragną pozwiedzać lub wpaść znak krzyża, Ojcze Nasz i kilka zdrowasiek. Jako, że w wioseczce mało kto korzysta z tego przywileju, a turystów też jak na lekarstwo, kościółek jest przeważnie całkiem pusty dzięki czemu stał się moim ulubionym miejscem medytacji. Przeszłe tchnienie wiary wydziela się z kamiennych ścian, kurz wiruje w świetle filtrowanym przez witraże, cisza i chłód zamknięte w kamiennych murach koją rozbrykany umysł. 
















Kościół okalają groby, w większości również stare i dawno zapomniane. Ten cmentarzyk przytulony do kościoła bardzo mnie fascynuje. Wyczytałam juz wszystkie zatarte śladem czasu napisy na nagrobkach, rozszyfrowałam daty narodzin i śmierci, zazwyczaj z końca dziewiętnastego i początku dwudziestego wieku. Jest nawet jeden grobowiec prawdopodobnie rodziny miejscowej arystokracji, po której pozostał przepiękny manoir czyli dworek francuski, dziś odnowiony i należący do właściciela kilku marketów Leclerc. Marzeniem jest posiadać taki manoir, do którego, moim skromnym zdaniem, wszystkie nowoczesne domy się nie umywają.
Grobowiec ten jest szczególny, gdyż między innymi członkami rodziny została tam pochowana pewna panna dziedziczka, której, urodzonej w Paryżu, zmarło sie w tej wioseczce osiemnaście lat potem, a nam pozostaje tylko dumać nad tym, co mogło być przyczyną śmierci w tak młodym, świeżym wieku.
Pod jej danymi osobowymi i stosownymi datami widnieje wyryty w kamiennej ścianie grobowca taki oto wiersz :
Au ciel s’est envolée  (do nieba odeszła)
Quand lui souriait l’avenir (kiedy uśmiechała się do niej przyszłość)
Pour qui la pleure âme exilée (dla tego, kto opłakuje te wygnaną duszę)
Le bonheur n’est qu’un souvenir (szczęście jest tylko wspomnieniem)
Ładne, prawda ?

A oto jeszcze kilka zdjęć :


Krzyże w kwiatów z ceramiki, krucyfiksy na wpół zagrzebane w ziemi wśród sztucznego kwiecia





 Grobowiec panny dziedziczki, która odfrunęła do nieba jak młodziutki ptaszek





A tu to nie wiadomo kto, i  lepiej nie myslec, w jakim wieku odszedł