wtorek, 23 lipca 2013

Wiejskie obrazki



Leżę na trawie na kocu, jak za dawnych lat, stary koc i trawa, w trawie robaczki. Czasem przemknie się kot, czasem wierny pies połaskocze ogonem przebiegając obok, ochłodzi mokrym nosem stopę bez buta. U góry szumi stara jabłoń, mam książkę i słomkowy kapelusz na głowie, nie potrzeba mi niczego więcej. Słońce świeci tak mocno, jak na lato przystało-ni mniej ni więcej.
Trochę czytam, trochę popatruje wokół, cieszę oczy zielenią. Choć ptaki ćwierkają zewsząd, jaki spokój. Trochę wącham ziemie, która, zazwyczaj tak daleka, nagle znalazła się tuz pod nosem. Dlaczego na codzień nie pamiętamy o istnieniu ziemi? Kiedyś człowiek- dziecko natury dziękował jej nieustannie za dary.
Przesuwam palcami od stóp po trawie. Morze jest trzy kilometry stąd ale po co mi plaża i wsypujący się wszędzie piasek, kiedy mogę poleżeć na chłodnej od cienia trawie? Uniknąć wiecznego hałasu fal i powsłuchiwać się w odgłosy wsi. Po co mi gwiazdkowe hotele w rozgrzanych do niemożliwości kurortach kiedy tu w cieniu koron drzew powiewa przyjazny wietrzyk. Na co drinki pinia coco skoro na wyciagnięcie ręki krzak dojrzałych malin.  Po co bary design jeśli tu stary mur i w domu tak milo skrzypi drewniana podłoga. 
Ja, wnuczka rolników, od morza i plaży wole las i pola. Od palmy jabłoń z papierówkami albo śliwę obradzająca w węgierki. Stajenny odór od rybiego zapachu portów. A nic nie kojarzy mi się z wakacjami tak bardzo jak łan żółtego zboża gotów do młocki.

Kolejne marzenie do spełnienia: mam dom na wsi, mam dom na wsi, mam dom na wsi….     

Trzy wiejskie wieczorne obrazki:






środa, 17 lipca 2013

Anioł


I wlecze się dalej, wlecze do wakacji, od tego upału i wleczenia się ledwo zipię, gdzie to żeby urlop brać dopiero w sierpniu. Najlepiej w lipcu, kiedy jeszcze na ulicach miasta resztki korków i tłoku, ulotnić się daleko wraz z pierwszymi wczasowiczami i wrócić wypoczętym wprost w pustki paryskiego sierpnia, kiedy jeszcze ruch w pracy się na dobre nie zaczął. Można się wtedy spokojnie przemieszczać autem bo z nadmiaru miejsc da się wszędzie zaparkować, a ulicami przewalają się tylko roztapiający się w upale turyści, wiec brak typowej nerwówki dnia codziennego. Uwielbiam Paryż w sierpniu, uwielbiam, już to gdzieś pisałam.

Niestety w tym roku w lecie jestem mamą pracująca (w zeszłe lato byłam tylko mamą, co ułatwiało sprawę:), wiec zgodnie z niepisanym prawem o wakacjach decyduje niania mojej córki. Biorę wiec urlop w sierpniu- tym samym terminie co ona.

No i tak się, do moich sierpniowych wakacji, ten czas wlecze.

Z pracy wychodzę, z racji lipcowego obluzowania terminów, dość wcześnie, i jadę odebrać córcię. Tą letnią porą odnajduję ją w parku, bawiącą się pod czujnym okiem swojej wspaniałej niani.
A że spotykam tam zazwyczaj koleżankę z córeczką, zostaję jeszcze z godzinkę na pogaduchy. Niania z resztą czeredki wraca do domu zostawiając dziecko pod moja, macierzyńską czyli z definicji najczulszą, najuważniejszą opieką. Tak więc córcia biega sobie po parku samopas a ja plotkują z Inaą na ławce.  Po napięciach dnia pracy oddycham tam, rozluźniam się, teleportowana ze świata na który składa się biurko, telefon, komputer na łono rozbuchanej latem natury. Przeciągam się, pozwalam odtajać parującemu od napięcia mózgowi.

Okazuje się jednak, ze z tą opieką to nie jest tak do końca. Aż boli mnie pisanie o tym, ze chyba jestem matką nieuważną. Boli wspomnienie przerażonego krzyku mojego dziecka i tego widoku- ostatnich ułamków sekundy jej upadku pod rozbujaną huśtawką unoszącą 10-letnią może (= ciężką) dziewczynkę. I boli ten potworny lęk, który czuję jeszcze pod skórą, pojawiający się zaraz po tym, jak rzucę się ratować potomstwo z opresji jak wiedziona instynktem samica. W takich momentach to nie mózg dyktuje, to ciało działa samo.
Moment-upadek, krzyk-impuls jak wicher porywający mnie abym dotarła jeszcze szybciej, działanie błyskawiczniejsze od myśli, tulenie córeczki do rozdygotanego serca. Płacz dziecka i moje łzy bezsilnej wobec nieodwracalnej przeszłości matki.  Gdybym mogła cofnąć czas o minutę, nie odwrócić głowy właśnie w chwili, gdy zbliżała się do huśtawki…
Po pierwszym odetchnięciu panika: co się mogło stać? Czy malutka główka przetrzymała gwałtowne spotkanie z huśtawką bez szwanku? Czy trzeba biec, jechać, prześwietlać, czy jeśli teraz nie ma po niczym śladu to czy to nie tylko pozory, czy jutro, pojutrze, za miesiąc nie okaże się, że?....
Jak sobie poradzić z tak olbrzymim niepokojem, gnieżdżącym się po całym ciele, a najbardziej w sercu?

Na szczęście okazało się, że huśtawka najprawdopodobniej tylko musnęła główkę Chris, mała przewróciła się sama tracąc równowagę, a jej płacz wynikał ze strachu a nie z bólu.
Na szczęście, na wielkie, wspaniałe, cudowna szczęście. „Na szczęście”, „na cale szczęście”, ile razy tak właśnie kończą się dziecięce niebezpieczne przygody, które bez tej odrobiny szczęścia byłyby czasem bardzo groźnymi wypadkami? Dlatego teraz już wiem na pewno- malutkie dzieci maja własnych Aniołów Stróżów. Aniołowie zmieniają bieg rozbujanych huśtawek aby tylko musnęły ich główkę zamiast porządnie w nią uderzyć,  układają małe ciałko lecące w upadku z lóżka lub przewijaka w pozycji takiej, aby grzmotniecie o ziemie nie było niebezpieczne, w ostatniej chwili przesuwają je o centymetr w bok aby padając twarzą na trawę nie wykłuły sobie oczka wystającym tuż przy ziemi kikutem suchego badyla.


A mnie, biednej, gniecionej wyrzutami sumienia, nieuważnej matce pozostaje im tylko dziękować za nieoceniona pomoc.


 

wtorek, 9 lipca 2013

Poziomki


Nie zdążyłam się jeszcze na dobre nacieszyć upalnym spokojem lata gdy w pracy posypały się na mnie gromy z jasnego nieba nowych projektów. I teraz już nie mam czasu na zbytnią delektację, w godzinach pracy na pewno nie a w domu przecież też nie, bo kiedy? Między lataniem za córcią, krzątaniną domową i próbami uzyskania chwil świętego spokoju, żeby, na przykład napisać coś na blogu?
Wychodzę więc dopiero na balkon około dwudziestej drugiej aby nawciągać w płuca letniego, wieczornego powietrza. Tu, gdzie mieszkam, o tej porze okolica calkowicie pustoszeje. Dziwnie to wygląda, jeszcze biały dzień a nie widać bożej duszy, nawet koty już zostały zwołane z dziennej włóczęgi i pozamykane w domach.
No i zarywam noce aby czytać tę książkę- wciągęłam się na amen. Są takie książki, o których bohaterach się rozmyśla, przejmuje ich losami, jakby byli ludźmi z krwi i kości, jakimiś znajomymi, może dalszą rodziną. A na koniec czytania odczuwa się smutek, jakby się żegnało na zawsze z grupą przyjaciół.


Na szczęście mam też fajnych ż y w y c h znajomych, na przykład takich, którzy mają domki z ogródkami gdzie można zrobić letniego grilla i pławić się cały dzień w przyjemnościach prowadzenia miłych rozmów i picia zmrożonego piwa na łonie natury. 
A najlepiej, jak w ogródku jest  warzywnik, żeby można było sobie zabrać  zaszczepki ziół aromatycznych w doniczkach oraz wielkie, dzikie pole poziomek, od ktorych córcia, po skosztowaniu, nie może się oderwać. I zbiera, i zrywa maluśkimi paluszkami, pakując sobie do buzi słodkie owoce,  wydając z siebie “mmm”:  powszechnie rozumiane dzwięki aprobaty. 








środa, 3 lipca 2013

Roze


Tak się coś zrobiło gnuśnie, monotonnie, po powrocie z Rzymu. Dni ciągną się spokojne, nudnawe, pustsze jakieś, może to dlatego, że już wakacje? Tak nas to lato podeszło dyskretnie, od niewiadomo której strony, ze nadziwić się nie można: już jest?
O lecie świadczy lepsza pogoda i oczywiście letnie wyprzedaże, “soldy”. Coś tam kupuję, dla siebie, zwłaszcza dla córci, wiecznie rosną te dzieci, trzeba więc latać po sklepach, porownywać, przewidywać rozmiary na następne sezony, i kupować, kupować, żeby zawsze mieć w zanadrzu i na zapas. Bo może się okazać któregoś dnia ubierając małą o poranku, że wyrosła tej właśnie nocy ze wszystkich spodni. 
Dla siebie kupuję niewiele ale z przyjemnością- już od roku prawie regularnie ćwiczę  w domu z moim prywatnym amerykańskim trenerem (pięknym jak ken od barbie:) i, choć zawsze znajdzie się coś, co możnaby poprawić, nie mam problemów z sylwetką; przyjemnie jest wybrać się na zakupy ubraniowe kiedy właściwie każda rzecz dobrze na Tobie leży.
W pracy też ślamazarniej, jakby wszystkie sprawy szły sobie własnymi ścieżkami nie zahaczając o moje biurko, mam czas na uważniejsze słuchanie muzyki z radia paradise, ktore jest od dawna moim wiernym towarzyszem. A opłaca się, bo perełek tam pełno do odkrycia, na przyklad to. I to.

A w pracowym ogródku zakwitły róże w kolorze identycznym jak mój lakier do paznokci stóp. 





Jakoś przezimujemy to lato J