Jest sobota, wczesne popołudnie, najbliższa rodzina
(ukochany z córcią) drzemie pobiednio w sypialni, pranie nastawione, w garnku bulgocze
krupnik- moja nie-ulubiona polska zupa, którą gotuję jednak z pewną
częstotliwością gdyż Chris moja córeczka zajada się nią ze smakiem. I myślę, za
Anną Janko, że normalność jest potworna. Akurat teraz tak myślę, bo na codzień chyba
nie mam czasu sie nad nią zastanawiać.
Kiedyś, tak przecież niedawno, w soboty o tej porze to ja
odsypiałam piątkowe imprezy. Potem się budziłam, zadowolona, i wybierałam na
brunch w miłym towarzystwie.
Niedziele byly wolne, nie znaczone rytmem dwuletniego
dziecka, który stał się ściegiem wyszytym na naszym życiu dratwą, nie do odwołania,
nie do sprucia. Na jakieś przedstawienie się poszło, odwiedziło jakąś
wystawę.
I wyjść można bylo luzem, samemu, bez sygnalizowania
komukolwiek z kim się idzie i o której wróci.
Nie wiem jak innym, kobietom żonom, matkom, ale mnie tamtych czasów brakuje. Wiem, że nie
wrócą a tęsknie za nimi tak jak tęskni się za kimś umarłym.
Czasem czuje się tak, jakby mnie los wstawił w zycie kogoś
innego. Te dekoracje, w tej sztuce, do mnie nie pasuja.
Podążam zdjąć „szumy” z powierzchni zupy. Po kuchni roznosi
się aromat swojskości, polskiego niedzielnego obiadu. Z przyjemnością doglądam
krupniku- własnego dzieła. Chris będzie miała pyszną kolację, myślę z
zadowoleniem dobrej matki. A zanim ją zje, przejdziemy sie do parku na spacerek, jest taka
miła, łaskawa wczesnojesienna pogoda! I pranie się upierze, na następny tydzień
będą czyste ubranka.
A wieczorem, zamiast wybyć na całonocne balangi, posiedzimy
sobie z ukochanym, przytulając się obejrzymy jakiś ciekawy film.
Czy ja coś mówiłam o tym, ze normalność jest potworna? Na pewno mi się tylko zdawało :))